poniedziałek, 22 czerwca 2015

1.1 Clash

Maszyna do zabijania
Część 1

W komisariacie kłębiła się masa ludzi wszelakiej maści, nic dziwnego, skoro była piątkowa noc. Hałas i krzyki uniemożliwiały zebranie myśli, zwłaszcza wtedy, kiedy wlało się już w siebie trochę alkoholu. Kenneth Johnson wypił tylko kilka piw, więc nie czuł się pijany, raczej wstawiony i dzięki temu przyjmował to, co się teraz działo z dystansem. Nie denerwował się, po prostu siedział i obserwował do momentu, aż jego uwagę zwróciły nowe odgłosy. Spojrzał na młodego, chyba podchmielonego mężczyznę, który szarpał się z policjantem.
– Zostaw mnie! Zobaczysz, będziesz mieć kłopoty, kiedy mój ojciec się o tym dowie! – krzyczał zatrzymany, ale policjant nie ustępował, wprowadzał go w głąb komisariatu, nie odzywając się przy tym ani słowem, chyba już zbyt zmęczony, by cokolwiek mówić. Doszli do ławki, przy której siedział Kenneth, a awanturnik opadł na krzesło obok niego.
– Poczekaj tutaj i niczego nie próbuj – ostrzegł policjant.
– Chcę zadzwonić! – krzyknął zatrzymany.
– Powiedziałem, że teraz masz poczekać, bo przewieziemy cię na izbę wytrzeźwień! – powiedział nagle groźnie, na co zdenerwowany i trochę pijany mężczyzna momentalnie zamilkł. Wpatrzył się nietrzeźwym wzrokiem na swoje dłonie, a funkcjonariusz odetchnął ciężko i odszedł.
– Byłem raz na izbie, masakra – odezwał się do Johnsona, a ten spojrzał na niego uważnie. Zachrypnięty głos nie pasował do jego wyglądu – przystojnej, ale chłopięcej twarzy i szczupłej sylwetki. Ze zdziwieniem zauważył, że zatrzymany był bardzo wysoki, wyższy nawet od niego.
– Aż tak źle? – zapytał neutralnym głosem, dziwiąc się, że mężczyzna się do niego odezwał.
– Mhm, nic fajnego siedzieć z pijakami – powiedział poważnie i zerknął na Kennetha. Wydawał mu się znajomy, ale w końcu był murzynem, murzyn od murzyna niewiele się różni, pomyślał złośliwie. – Za co tu jesteś? – zapytał, badając pijackim wzrokiem twarz rozmówcy.
– Za awanturowanie się – rzucił Kenneth i uniósł brew. – A ty? – zakpił z niego, jednak nieznajomy bardziej go bawił niż drażnił.
– Podobnie – odpowiedział i skrzywił się. – Bo srał się do mnie, to mu kilka razy odpyskowałem, przecież nie będę się pozwalał obrażać – prychnął, rozsiadając się na krześle i rozglądając się po komisariacie ciekawy. – Patrz na tego grubasa – szepnął nagle konspiracyjnie i wskazał ruchem głowy na mężczyznę bez koszulki, stojącego pod ścianą. – Ciekawe co zrobił.
– Pewnie ukradł żarcie – rzucił Kenneth z rozbawieniem i zerknął na mężczyznę bez zainteresowania. – Albo udaje gangstera i pomylił rzeźbę z masą. – Wyciągnął nogi przed siebie, wzdychając cicho. Czekał już dobre pół godziny i nikt się nim nie interesował. Wśród tych wszystkich zatrzymanym jego przypadek nie wydał się aż tak ważny, więc zdaniem policjantów mógł czekać.
Mężczyzna, który się do niego dosiadł, roześmiał się nagle, słowa Kennetha wydały mu się bardzo zabawne.
– Eliot O'Conner – przedstawił się z szerokim uśmiechem na ustach i wyciągając do niego dłoń. Śmiesznie mrużył oczy, dookoła których powstały zabawne, ale urocze zmarszczki. Trzeba przyznać, że był przystojny, mimo tej swojej chłopięcej urody.
– Kenneth Johnson – odparł Kenneth po chwili wahania. Nie był przyzwyczajony do tego, że obcy facet na komisariacie tak się z nim spoufalał, ale obaj byli pijani, więc może dlatego nie powinno go to tak dziwić.
– Miło poznać – mruknął Eliot i nagle ziewnął szeroko, wyraźnie zmęczony ciężką nocą. – To już mam kumpla z komisariatu, teraz poczekać tylko na tego z celi – zażartował i sam zaśmiał się ze swojego dowcipu.
– Uważaj bo jeszcze się za bardzo z nim zakumplujesz – rzucił Kenneth i mrugnął do niego, ciekawy reakcji Eliota. – Myślisz, że cię zatrzymają? Ja liczę na to, że wrócę jednak do siebie.
– Nie no – sapnął Eliot i aż się skrzywił na samą myśl o nocy spędzonej na zimnej pryczy. Nie mógł tak skończyć. – Jakoś stąd wyjdę – stwierdził i zerknął na Kennetha. – Więc? Co zrobiłeś, że musisz tu siedzieć i podziwiać grubasa bez koszulki? – zapytał, przenosząc spojrzenie na wspomnianego mężczyznę. Właśnie ruszył do jednego z biurek funkcjonariuszy, a wielkie, obwisłe piersi zafalowały pod wpływem ruchu, co nie umknęło uwadze Eliota.
– No już ci mówiłem – przypomniał mu Kenneth cicho. – Za awanturowanie się.
– I co? – sapnął w odpowiedzi, ten rąbek informacji wcale mu nie wystarczył. Czuł, że miał przed sobą długi czas zalegania na tym niewygodnym siedzeniu, chciał się więc pocieszyć jakąkolwiek rozmową. – No mógłbyś wejść w szczegóły – sapnął zniecierpliwiony.
Kenneth nie odezwał się, milczał uparcie przez dłuższą chwilę, wpatrując się w podłogę. Liczył na to, że Eliotowi znudzi się wypytywanie go i odpuści. Nie chodziło o to, że popełnił jakieś straszne wykroczenie. Nigdy nie lubił opowiadać o sobie. Nawet jego siostra, Emma, miała problem, żeby coś z niego wyciągnąć, a co dopiero obcy typek na komisariacie.
– Aha, no spoko, nie rozmawiajmy. – Eliotowi najwidoczniej to się nie znudziło, nudniejsze byłoby przecież siedzenie i patrzenie w sufit. – To taka wielka tajemnica, co dokładnie zrobiłeś? – zapytał, kontynuując rozmowę.
Kenneth zerknął na niego nieco zniecierpliwiony. Był już zmęczony i Eliot, jeśli wcześniej dobrze mu się z nim rozmawiało, teraz zaczął go trochę drażnić przez swoją dociekliwość.
– Zabiłem człowieka – rzucił cichym, poważnym głosem.
– Jasne, po zabiciu człowieka nie siedziałbyś tutaj obok mnie – prychnął Eliot, nie dając się zbyć, popukał palcem w czoło. – Z kim się biłeś? Mocno oberwał? – wypytywał, a Johnson westchnął ciężko i przetarł twarz ręką. Chciało mu się już spać. Alkohol zaczął z niego schodzić na tym bezczynnym siedzeniu i obserwowaniu pracy komisariatu.
– Mocno – mruknął w końcu. – A ty nikogo nie pobiłeś? – zapytał, chcąc, żeby Eliot zszedł z tematów Andersena, którego sprał. Wciąż czuł wściekłość, kiedy o nim myślał, w takich sprawach bardzo ciężko było mu nad sobą panować.
– Nie, szarpałem się tylko z policjantem – powiedział i wzruszył ramionami. – Nie jestem taki, żeby od razu z pięściami na kogoś lecieć – dodał wyniosłym tonem.
– Nie? – Kenneth zaśmiał się cicho. Ten koleś wyglądał na paniczyka, kogoś kto będzie głośniej krzyczeć, niż cokolwiek robić. – Lepiej zagadać go i przekonać argumentami do zmiany zdania, co? – rzucił z rozbawieniem, patrząc uważnie na reakcję Eliota.
– Albo powyzywać – odparł Eliot i odwrócił do niego głowę, uśmiechając się przy tym szeroko. – Stawiam więc, że to – wyciągnął przed siebie palec wskazujący i zatrzymując go kilka cali od twarzy Johnsona, zaznaczył w powietrzu odpowiedni obszar – jest twoją raną wojenną. – Przyjrzał się lekko opuchniętemu policzkowi.
– Jedyną – mruknął Kenneth, wpatrując się w palec takim wzrokiem, jakby zaraz miał mu wyłupać oko. – Ty jak pójdziesz do celi na pewno będziesz miał więcej ran wojennych. Z takim językiem – dodał i odwrócił wzrok na Eliota. – Daleko tu nie pociągniesz...
– Tak myślisz? – prychnął i zadarł głowę wyżej, patrząc na niego z wyższością. – A kto powiedział, że nie umiem się bić? – burknął urażony, chociaż wiedział, że w starciu z takim Kennethem nie miałby szans, mężczyzna był naprawdę sporych gabarytów.
– Tak założyłem. – Kenneth wzruszył ramionami. – Źle?
– No pewnie. – Założył ręce na piersi, urażony jego słowami, jak w ogóle Kenneth mógł pomyśleć, że nie umiał się bić? – A ja zakładam, że jesteś maszyną do zabijania. – Przewrócił oczami. – Źle?
Kenneth w odpowiedzi parsknął śmiechem, dawno już nie rozmawiał z kimś takim jak Eliot. Koleś wydawał mu się naprawdę dziwny, miał też wrażenie, że gęba mu się nie zamykała, ale przy tym wcale nie wydawał się irytujący, jak inni gadatliwi ludzie, których znał.
– Dobrze, to skoro ja jestem maszyną do zabijania, a ty nie umiesz się bić, nadal chcesz mnie prowokować? – zapytał wyzywającym tonem.
Eliot sapnął, zupełnie jakby ta rozmowa go nudziła, choć było inaczej. Była jedną z ciekawszych rzeczy, które mógł robić w tym niezbyt atrakcyjnym miejscu.
– Jesteśmy na komisariacie, jesteś pewny, że chcesz mnie zabić?
– I tak już mnie zamkną, więc jeden w tą czy w tamtą? – prowokował go dalej. – Jaka to różnica?
Eliot zerknął na niego uważnie, dając się z początku nabrać tylko dlatego, że był po prostu pijany.
– No to chyba zaryzykuję. – Wzruszył ramionami.
Johnson uniósł brew zaskoczony jego słowami. Ta rozmowa nie należała do zwyczajnych, błahych konwersacji, których mógłby się spodziewać po wizycie w komisariacie. Eliot był... Kenneth nie wiedział jaki, ale coś mu się w nim podobało.
– Taki jesteś odważny?
– Albo głupi – odpowiedział mu, wkręcając się w tę dziwną grę. – Zależy przecież jak na to spojrzeć. – Uśmiechnął się szeroko. – Więc? Jak tam, Johnson, morderstwo czy tylko bójka?
– Żałuję, że nie morderstwo, należało się chujowi – mruknął Kenneth i pokręcił głową.
Eliot popatrzył na niego uważnie, śledząc wzrokiem jego mimikę twarzy, zmarszczone w gniewie brwi i skrzywione usta, wyglądał naprawdę groźnie, trochę jak pitbull, który miał się właśnie na kogoś rzucić, pomyślał i roześmiał się głośno, przez alkohol nie panując nad swoimi reakcjami.
– Wyglądasz jak bokser – powiedział, stwierdzając, że lepiej nie porównywać obcego, wielkiego faceta do psa.
Kenneth, gdy tylko to usłyszał, złapał za swój nos, jakby bojąc się, że ten był krzywy. Uwaga w jakiś sposób w niego ugodziła bardziej niż powinna, może dlatego, że Kenneth bokserów zawsze kojarzył z krępymi kolesiami o krzywych twarzach i otumanionym spojrzeniu. Nie wiedział jednak, że był obserwowany przez Eliota, który, widząc jego reakcję, znowu się zaśmiał, ten facet naprawdę go bawił, pomyślał i pokręcił głową.
– Nie, spoko, nos masz normalny – skomentował.
– To niby czemu wyglądam jak bokser? – Kenneth przewrócił oczami, nie kryjąc urazy. Nie był przyzwyczajony do takich uwag. Kiedy już słyszał coś, co mogło zakrawać o komplement, wtedy pod uwagę brano jego wzrost, przystojną twarz, ciemną brodę, pełne usta, wyrzeźbioną sylwetkę, czy mocne spojrzenie. Takie komplementy zwykle słyszał od osób, które były nim zainteresowane.
– Bo bokserzy zazwyczaj są duzi, nie? – zapytał i wzruszył ramionami. – Zresztą, ty jeszcze na dodatek jesteś maszyną do zabijania – stwierdził, mrugając do niego.
– Kenneth Johnson – usłyszeli nagle krzyk grubej funkcjonariuszki. O'Conner spojrzał w jej stronę i, gdy zobaczył czarną, dużą murzynkę, aż się zaśmiał pod nosem.
– O, zobacz, ona też jest duża. Uważaj, bo może jak ty okaże się maszyną do zabijania – powiedział wesoło do mężczyzny. – Powodzenia, Johnson – pożyczył mu jeszcze. – Obyś dostał celę z wygodną pryczą.
Kenneth wstał, chociaż rozbawiły go docinki Eliota, spróbował się nie uśmiechnąć.
– Uważaj, żebyś nie dostał celi ze mną – rzucił tylko i odszedł. Kiedy miał już pewność że Eliot nie zobaczy jego miny, uśmiechnął się. Polubił tego kolesia, stwierdził jeszcze, zanim nie usiadł przed biurkiem kobiety, która miała zająć się jego sprawą.
Eliot popatrzył za nim, ale gdy Kenneth usiadł tyłem do niego, odetchnął ciężko i wyciągnął nogi przed siebie, stwierdzając, że teraz czeka go ta nudniejsza część wizyty na komisariacie. Siedział tak chwilę, przyglądając się przechodzącym ludziom, gdy nagle zorientował się, że przecież w kieszeni miał telefon. Nie zgubił go, tak jak ubzdurał sobie na samym początku. Wyciągnął aparat, ale zamiast zadzwonić do ojca i powiedzieć mu, gdzie teraz jest, wszedł na Facebooka i wpisał w wyszukiwarkę Kenneth Johnson. Wyskoczyły mu trzy profile, jeden mężczyzna miał pięćdziesiąt lat, więc to raczej nie ten sam facet co sprzed chwili, drugi był z Australii, dopiero trzeci się zgadzał. Rzucił okiem jeszcze na zdjęcie profilowe kolegi z komisariatu, stwierdzając, że wyglądał na nim naprawdę fajnie, nie uśmiechał się, ale też nie krzywił. Zachował powagę, która w jakiś dziwny sposób była pociągająca. Nie myśląc już wiele, O'Conner kliknął na ikonkę „zaproś do grona znajomych”. Uśmiechnął się pod nosem i dopiero po tym wybrał numer taty, by powiadomić go o zajściu.

***

Eliot mieszkał niedaleko kampusu Uniwersytetu Chicago. Rodzice kupili mu mieszkanie zaraz po tym, jak rozpoczął studia rok temu. Dzięki niemu Eliot miał święty spokój, mógł wrócić pijany w sztok i nie usłyszałby pretensji, mógł sprowadzić do siebie jakąś dziewczynę i nikt nie miał nic przeciwko, mógł robić, co mu się podobało, nawet nie musiał sprzątać, bo nikt się o nic nie czepiał! Obudził się po dziesiątej i, mimo że godzina wcale nie była zbyt wczesna na wstawanie, on wciąż jeszcze odczuwał zmęczenie, wczoraj siedział na komputerze do trzeciej nad ranem. Niestety nie mógł dłużej spać, odrzucił kołdrę i podniósł się na równe nogi, czując się jak zombie. Podszedł do okna i otworzył je, wyglądając na spokojną ulicę Ellis. Naprzeciw jego kamienicy mieściły się jednorodzinne domki, których nie widział dokładnie przez drzewa przy chodniku. Okolica była cicha, bardziej dla statecznych osób, a nie studentów. Eliot na imprezy musiał zazwyczaj dojeżdżać, albo – przy cieplejszych miesiącach – chodzić z buta, co wcale też nie było taką złą opcją. Lubił Chicago, zwłaszcza nocą.
Odszedł od okna, nie chcąc już tracić czasu, miał niecałą godzinę by się ogarnąć i dotrzeć na uczelnię, więc niezbyt go to cieszyło. Samo ubieranie się i układanie włosów czasem zajmowało mu jakieś sześćdziesiąt-siedemdziesiąt minut, teraz musiał pominąć kilka etapów, żeby zdążyć na obowiązkowe zajęcia.
Studiował ekonomię, nie był to jego wymarzony kierunek, właściwie to go nienawidził. Zawsze uważał, że lepiej czułby się na jakimś marketingu, reklamie albo czymś związanym z wizerunkiem, liczby nigdy go nie interesowały. Ekonomia była wyborem jego ojca, któremu biernie się poddał, tata zawsze chciał dla niego dobrej pracy i to on pokierował jego przyszłością. Eliot wtedy nie miał nic przeciwko, studia były dla niego całkowicie obojętne, aż do momentu, kiedy musiał zacząć się uczyć rzeczy zupełnie go nieinteresujących.
Wychodząc z mieszkania, natknął się na sąsiadkę, której rzucił oschłe „dzień dobry”. Przez prawie dwa lata mieszkania tutaj, zamienił z nią może z kilka zdań. Nigdy nie był przesadnie miły dla sąsiadów, ani zbytnio się z nimi nie spoufalał. Mieszkał na drugim piętrze w kamienicy trzypiętrowej, całe szczęście okna jego kawalerki wychodziły na ulicę, a nie na sąsiedni budynek, w którym też mieszkali ludzie. Nie chciał, żeby ktoś go podglądał.
Kiedy zbiegał po schodach, wyciągnął z kieszeni bluzy telefon. Miał jedno nieodebrane połączenie i dwie wiadomości, jedną od swojego kumpla ze studiów – Teddy'ego, a drugą od dziewczyny. Z Dakotą był już jakieś trzy lata, więc jak na Eliota, był to długi staż, ale mimo wszystko nie wiązał z nią zbyt dużych planów. Po prostu chodzili ze sobą ze względu na swój wizerunek, a wszystko to zaczęło się już w liceum.
Teddy w SMSie informował go o krążących plotkach, że na pierwszych zajęciach od Bettsa mają spodziewać się wejściówki. Gdy tylko to przeczytał, przeklął pod nosem i przyspieszył kroku, żeby się nie spóźnić. Wcisnął telefon z powrotem do kieszeni, nie odczytując wiadomości od swojej dziewczyny, nie miał teraz czasu na rozmowy z nią o bzdurach.
Wypadł z kamienicy i od razu pobiegł do swojego małego chevroleta i otworzył go pilotem, ciesząc się, że jego uczelnia znajdowała się kilka ulic dalej.

***

Przerwy między zajęciami zazwyczaj spędzał w kawiarni przy uczelni. Zbierali się tam wszyscy jego znajomi, łącznie z Teddy'm, który ostrzegł go rano przed wejściówką.
Wszedł do dużej, trochę zatłoczonej sali i od razu powitał go przyjemny zapach kawy, aż uśmiechnął się pod nosem, zerkając na sprzedawczynię, stojącą za ladą. Uwijała się jak w ukropie, robiąc kolejne zamówienia studentów. Lubił to miejsce, mimo zgiełku, jaki w nim panował, zawsze potrafił się tu uspokoić.
Ruszył do trzech złączonych stolików, przy których zazwyczaj przesiadywali. Zauważył tam Dakotę, dziewczyna od razu podniosła się z siedzenia, by się z nim przywitać. Była malutką, szczupłą blondynką o typowo amerykańskiej urodzie. Eliot dobrze się z nią dogadywał przede wszystkim dlatego, że między nimi panowała przyjaźń, a i Dakota wcale nie była głupia.
Objął ją w pasie i pocałował w usta, nie przejmując się tym, że robili to na środku kawiarni. Każdy w końcu już wiedział, że są razem, zresztą, zawsze starali się z tym obnosić, przecież naprawdę dobrze prezentowali się ze sobą.
– Cześć skarbie – przywitał się i spojrzał jej w oczy. Gdy chciał, naprawdę potrafił zachowywać się jak amant.
Dakota uśmiechnęła się do niego szeroko i objęła wokół szyi.
– Jak tam? Jak ci poszła wejściówka? Teddy mówił, że Betts wam zrobił.
– Dałem radę – powiedział i poprowadził ją do stolika, obejmując w pasie luźno. – Hej – przywitał się ze wszystkimi. Oprócz Teddy'ego, wysokiego bruneta z szerokim uśmiechu, przy stoliku siedziała jeszcze Lisa, chuda dziewczyna, o nieco szpakowatej twarzy, dopiero po chwili zauważył jej najlepsza przyjaciółkę, Adeline.
– Cześć – przywitała się z nim ta druga. Eliot już od jakiegoś czasu podejrzewał, że była w nim fatalnie zakochana, jednak za bardzo bała się to pokazać, żeby nie zniszczyć ich paczki. Jego to jednak bawiło, lubił wykonywać dwuznaczne gesty względem niej. Mrugnął do dziewczyny i usiadł tuż obok.
– Jerry i Rob zaraz będą – oznajmił Teddy, po czym popił swojej coli. – Podobno ujebią to półrocze – powiedział i zaśmiał się, zupełnie jakby podzielił się z nimi świetnym żartem. Niby byli przyjaciółmi ze studiów, ale łączyło ich tylko tyle, nie licząc oczywiście imprez. Eliot, jeżeli chodziło o czas wolny, nie lubił się z nimi spotykać.
– Jasne, to co, jakaś kawa? – zapytała Dakota i objęła Eliota w pasie. Zwykle to Eliot płacił za jej kawy i ciastka i tak też miało być tym razem. Większość osób przy stoliku już miała pozamawiane różne rzeczy. Dla Eliota masa tych ludzi zostawała anonimowa, każda bliższa rozmowa toczyła się zazwyczaj na imprezie, ale nigdy nie opowiadał im o sobie, nie ufał im na tyle, żeby to zrobić.
O'Conner spojrzał na swoją dziewczynę, lubił afiszować się swoimi uczuciami do niej, nawet jeżeli jedyne co czuł do Dakoty, to przyjaźń.
– Co chcesz? – zapytał.
– Szarlotkę z lodami – mruknęła i puściła do niego oko, a dziewczyny, które siedziały najbliżej nich, zaśmiały się z żartu. Eliot spojrzał po nich, dłużej zatrzymując wzrok na Adeline, bo zauważył, że ta się zaczerwieniła. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że z Dakotą nie kochali się często, oboje na to nie naciskali, a zachowywali się tak, jakby uprawiali seks co najmniej trzy razy na dzień.
– Okej idę zamówić – powiedział i wstał. – Adeline, kawa ci się skończyła. Też idziesz jeszcze zamówić? – zapytał i popatrzył na nią, czekając na reakcję dziewczyny. Zawsze go bawiła.
– Uch... ja... no tak, jasne – rzuciła lekko drżącym głosem, co jednak nikogo nie zdziwiło, bo Adeline zawsze miała taką barwę, odkąd pamiętali. Aż musiał zagryźć wargę, żeby się nie roześmiać. Podeszli razem do lady, a on ciągle zerkał na dziewczynę, obserwując jej ruchy, gdy sięgała do portfela.
– Wieczorem idziemy na imprezę, też wpadasz? – zagadał.
– Może wpadnę, dziewczyny już mi coś mówiły. – Adeline uśmiechnęła się do niego lekko. – Ty będziesz mam rozumieć?
– No pewnie, że będę – powiedział i mrugnął do niej. – To jak się spotkamy, postawię ci drinka – rzucił, a na widok jej purpurowiejącej twarzy, aż parsknął śmiechem w duchu. Dzisiejszy wieczór będzie zabawny.

4 komentarze:

  1. Jak na pierwszy rozdział zapowiada się ciekawie, na pewno będę wyczekiwać następnych rozdziałów ^^
    Chociaż w oczy rzucił mi się jeden błąd, a mianowicie: " – Ty będziesz mam rozumiesz?". Powinni być chyba "mam rozumieć", ale literówki się zdarzają.
    Pozdrawiam i czekam na następne ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Następne już są, zapraszamy do zakładki "Clash", w której znajdziesz krótki opis opowiadania i spis rozdziałów. :)

      Usuń
  2. Opowiadanie zapowiada się ciekawie ;) trochę póznio na nie trafiłam ale już lecę nadrobić.
    Katarina

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej,
    początek świetny, kumple z komisariatu :) nie mogę się doczekać ich ponownego spotkania...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń